Adoracja

Piszesz: Czy tylko w trwodze się modlimy? A może nie można inaczej, jak w trwodze? I to nie tylko chodzi o wegetatywne zagrożenie życia. Są różne trwogi. Biegałam do kaplicy w trwodze, gdy życie mi się przesuwało z miejsca na miejsce, jak w czasie trzęsienia ziemi. Musiałam wtedy przeczekać w kaplicy. A jeszcze wcześniej, gdy zobaczyłam, poczułam siebie samą, jakiś ból, którego w dzieciństwie nie byłam świadoma. W modlitwie odnajdywałam siebie. Modlitwa, czy jest tylko szukaniem siebie? Kontaktem z sobą? Odnajdywaniem równowagi w czasie trzęsień życiowych, gdy nie czuje się ziemi pod nogami. A skąd bierze się pokój, porządek, miłość? Czy przychodzi On przez wnętrze, a może przechodzi, nie dotykając ziemi? Zostawiając porządek? Może ten porządek, który zostaje po modlitwie jest modlitwą…

Nie ma we mnie żadnej innej modlitwy niż to, co robi istniejąc moje istnienie. Tylko ono we mnie prawdziwie się modli. Nic innego tego nie potrafi. Nie umieją tego zmysły, ani ciało, ani moja głowa. Oto Duch, który tchnął we mnie życie, przychodzi z pomocą mojej słabości, gdy nie umiem się modlić jak trzeba. Istnieję, dopóki jest we mnie tchnienie. I modlę się istniejąc, jako że nie mogę istnieć nie modląc się.

„Istnieć” to mój akt najprostszy, najuboższy i najbogatszy zarazem. Wszystko z niego wyrasta, jak z ziarna, w którym zawarto całą potencję życia. Dlatego modlitwą istnienia nie są prośby, ani dziękczynienia, ani przebłagania… Wszystkie „proszę”, „dziękuję”, „wybacz” z aktu istnienia wydobywa już mój rozum. Tymi najprostszymi słowami wyrażam pragnienie kontaktu z moim „jestem”. Albo żal po utracie tego kontaktu. Albo wdzięczność, gdy taki kontakt na powrót odnajduję.

Modlitwa mego istnienia, choć najpierwsza i najprostsza, pojawia się na końcu, przychodząc po wszystkich innych. Po modlitwie tych, którzy ustanawiali prawo, i tych, którzy nieśli ludowi ważne przepowiednie, oraz tych, którzy ogłaszali zmartwychwstanie proroka z Galilei. Przychodzi na końcu jako ostatnia. Wraz z tymi, którzy gaszą światło… Z apostołami dekonstrukcji. Przychodzi i przymierza każde z proroctw do miary swego życia. Przychodzi wykazać, że żaden podniosły ton, ani żadna uroczysta formuła nie wprowadza do świata żadnego istotnego novum. Mimo tysięcy lat naznaczonych szeregiem najprawdziwszych proroctw i przepowiedni, a także mimo tego, że Słowo ciałem się stało, nie zmieniło się nic. Nadal najgłębszą prawdą jest odważne wyznanie Akwinaty: Deus penitus manet ignotum – Bóg pozostaje całkowicie nieznany.

Kiedyś zachwycaliśmy się tym, co o Bogu powiedzieć się da. Dzisiaj możemy powtórzyć za Jean-Luc Nancym, że nic i nikt nie odpowiada już naszym słowom i że nasze słowa nie kierują się nigdzie indziej niż do swego własnego „gdzieś indziej”. Dotarło do nas, że o Bogu tak naprawdę nie da się zasadnie mówić. Zamilkliśmy więc. Czarujące niegdyś słowa teologii przestały uwodzić. Bóg nie zniknął jednak z naszego życia. Kiedyś zachwycaliśmy się teologią, dziś zachwycamy się po prostu, wierząc, że ten zachwyt ma swój ostateczny adres. Nie mamy już słów, by mówić o Bogu, pozostała nam jedynie adoracja tego, co nas zdumiewa i przekracza.

Czasem myślę, że moje trudności w czasie modlitwy z utrzymaniem uwagi na Bogu nie wynikają tylko z jakiejś ułomności afektywnej, ale wynikają też z czegoś bardziej fundamentalnego, a mianowicie z faktu, że Boga bardziej nie znam niż znam. Gdy uchwycę się jakiegokolwiek wyobrażenia Boga, jakiegokolwiek pojęcia o Nim, natychmiast czuję nazbyt wyraźnie, że to nie On. Nie umiem skierować swej uwagi ku Nieznanemu. Czy modlitewne rozproszenie zatem nie odpowiada poniekąd stanowi dekonstrukcji, w którym żyję bez rozumienia siebie, w poczuciu bezsensu? Modlitwa, która wydobywa się z wnętrza tego stanu, musi zgodzić się, że nie istnieje sens większy od tego, którego nie ma, czyli że nie istnieje sens bezsensu.

Stan ducha zatem, który odsłania się w nas przez dekonstrukcję, nie jest jakimś totalnym zwątpieniem, abnegacją czy nihilizmem. Jest czymś pozytywnym, choć niewyrażalnym. Jest – jak twierdzi Nancy (co musi brzmieć dziwnie w ustach postmodernisty) – ad-oratio, czyli uroczystym słowem (oratio) skierowanym „ku” (ad). Jest słowem nieznacznym, bardzo ubogim w treść. Jest napięciem głosu, twarzy i całego mówiącego ciała. Jest słowem, którego treść jest nieodłączalna, nawet nieodróżnialna od adresu. Jest wychyleniem się, otwarciem, czymś w rodzaju pozdrowienia. Jak pisał Derrida – salut! – un salut sans salvation (pozdrowienie bez uzdrowienia, bez zbawienia). Polskie „cześć” nakierowane na czyjąś obecność, niezawierające w sobie niczego więcej niż to nakierowanie. Najprostsze z możliwych powitań, wyrażające uznanie lub afirmację istnienia kogoś drugiego.

Modlitwą samego istnienia jest więc adoracja. A adoracja to – jak chciał Wittgenstein – stan ducha, który się budzi…, budzi się przez odkrycie czegoś, co większe jest niż własne „ja”, co „ja” poszerza, zmusza do wychylenia się poza siebie. Tak jakby odkryć obecność kogoś, kto przychodzi z naprzeciwka. Z tym, że to przyjście jest wewnętrzne. Bo naprzeciwko mego „ja” z „teraz” jest moje „ja” z chwili następnej. Witam się z moim „ja”, które nadchodzi. W tym „ja” większym, doskonalszym od obecnego, pozdrawiam wszelką transcendencję.

12 maja 2011