Bóg, którego nie ma

Stało się. Radosne Jezus żyje! przemieniło się w równie radosne Bóg umarł! Tak to Dobra nowina, którą spisali uczniowie Jezusa, przeobraziła się w Wiedzę radosną, dzieło Nietzschego, w którym śmierć Boga ogłosił szaleniec. Tak doszliśmy do momentu, kiedy uznanie, iż Boga nie ma, stało się czymś, co odkrywa się z ulgą, doświadczając wyzwolenia i niekłamanej radości. Rzeczywiście – powiada Nietzsche – my filozofowie i „duchy wolne” czujemy się na wieść, że „Bóg umarł”, jakby opromienieni nową jutrzenką; serce nasze przelewa się wdzięcznością, zdumieniem, przeczuciem, oczekiwaniem…

Co takiego wydarzyło się więc? Lub raczej: co takiego nie wydarzyło się? Oto ośmieliliśmy unicestwić Boga i nie spotkała nas za to żadna kara. Nie zatrzęsła się ziemia, nie zalało morze, nie spadła na nas zaraza, ominęła nas nawałnica złożona z plag i nieszczęść. Żyjemy. Historia świata toczy się dalej. Nikt nie wie, dokąd teraz zmierzamy. Stare proroctwa nie spełniły się, w nowe nie umiemy już wierzyć. Podobnie bogowie, jak zauważył Durkheim: Dawni starzeją się i umierają, nowi nie narodzili się jeszcze.

Doszliśmy do tego, że wątpić w istnienie Boga oznacza wierzyć w to, że jeśli jest, nie może być taki, jakiego Go znamy, więc raczej Go nie ma. To znaczy jest… To znaczy nie ma Go… Tak oto jedno i drugie stało się tym samym. Ci, którzy w Niego nie wierzą, nie wierzą, bo przeczuwają, co znaczy wierzyć. A Ci, którzy w Niego wierzą, często nie potrafią jeszcze nie wierzyć.

Dzisiejszy Bóg, czyli ten, którego nie ma, nie zajmuje się zakładaniem zbawczych instytucji, nie ustala wąskiego grona swoich reprezentantów, nie powiększa stanu swego posiadania kosztem innych bogów. Kwestia wiary w Niego nie spędza Mu snu z powiek. Milczący i ubogi nie prowadzi na świecie swoich interesów. I nie objawia swego imienia, bo nie przeszkadza Mu, gdy pozostaje nieznany.

Dzisiejszy Bóg, którego nie ma, jest duchem. Nie daje się usłyszeć, zobaczyć, ani dotknąć. Nie wyrażają Go słowa, ani znaki. Niewyrażalny, nie udaje, że jest inaczej. Z odwagą objawia tę swoją ułomność. Nie namaszcza kapłanów, nie ustanawia liturgii. Nie odbiera czci, ani w Jerozolimie, ani na żadnej świętej górze. Nie buduje świątyń. Nie domaga się pokłonów, ani hołdów. Jego prawdziwi chrzciciele oddają Mu cześć w duchu i w prawdzie.

Bóg, którego nie ma, nie straszy piekłem, nie obiecuje nieba. Nie dręczy po nocach i nie obwinia. Objawia się w przygodzie życia. W przekroczeniu siebie. W wyjściu z rodzinnego domu, w pójściu w nieznane za głosem serca. W ufnym wydaniu się miłości. Ale też w naśladowaniu Jezusa i w wydarzeniu Królestwa, w nowych braciach i siostrach, w rozmnożeniu chleba, domów i ojczyzn. W nieustannym byciu-niebyciu.

Jeśli niegdyś Bóg był Jestem, który jestem, to dziś ewidentnie przedstawia się inaczej. Jest Tym, którego nie ma. Jestem, który nie jestem – oto nasz współczesny Bóg Yahwe. Podobnie Jezus posyłał nas kiedyś z dobrą nowiną na ustach, bezbronnych, bez trzosa, bez torby, bez sandałów… Teraz – powiada – kto ma trzos, niech go weźmie, podobnie i torbę, a kto nie ma miecza, niech sprzeda suknię swoją i kupi. Dziś z trzosem i mieczem, z zapasem ubrań, lecz bez dobrej nowiny, posyłani jesteśmy w świat. To o wiele trudniejszy niedostatek. Ujrzawszy, iż Jezusowe evangelium w naszym wydaniu stało się – jak to ujął Nietzsche – dysangelium, przekonujemy się coraz bardziej, iż w ogóle nie umiemy mówić o Bogu, nic o Nim nie umiemy powiedzieć.

A czerń, E biel, I czerwień, U zieleń, O błękit… – to nie całkiem szalony pomysł Artura Rimbaud… Bo wierzyć, że samogłoski mogą wyrazić kolory, to niemal to samo, co wierzyć, iż nasz język wyrazić może świat Boga. Stajemy wobec Boga wyposażeni w język niczym muzyk z paletą dźwięków. A nasza teologia odnosi się do Transcendentnego tak właśnie, jak samogłoski odnoszą się do kolorów.

22 październik 2012