Celibat

Chodzi tu o to, że nie warto się żenić… że są tacy bezżenni, którzy dla królestwa niebieskiego sami stali się bezżenni…, że nie wszyscy to pojmują… i że kto może pojąć, niech pojmuje. Chodzi tu o to dokładnie, że ja mogę pojąć te słowa i nie ukryję przed sobą, że mogę. Zresztą pojąłem już je jakoś. Unieważniane na tysiące sposobów wbiły mi się w życiorys. Długo nie dowierzałem im i nie patrzyłem na nie jak na drogowskaz. Nawet wówczas, gdy słyszałem wezwanie, stanowiły jedynie pewne tło. Nie były źródłem zachwytu, nie dawały natchnienia, nie stanowiły istotnej inspiracji.

Ot tak, zostawiałem wszystko. Ojca, matkę, siostrę, przyjaciół, dom rodzinny, uczelnie, a razem z nimi własne plany na przyszłość, w tym pragnienie tej jedynej miłości ujętej w ramy małżeństwa. Wszystko to wszystko… Czyli całość. Bez żadnej reszty. Całe moje mienie stąd, z tego królestwa… Czułem, że muszę wyjść z krwiobiegu matek, żon, dzieci, by wejść w krwiobieg Ojca i Syna.

Rodziłem się z eucharystii… Ku zdziwieniu kolegów chodziłem na nią codziennie, stając za ostatnim filarem, jak najdalej od tego, co stać się miało już niebawem moją przyszłością. Stanąć miałem bowiem po drugiej stronie ołtarza, czyli nie tam, gdzie wszystko i wszyscy…, ale za niewidzialną zasłoną, w miejscu kapłańskim, w świętym świętych, gdzie nie stoi nikt, gdzie Arka mego przymierza z Bogiem.

Nie czułem kapłańskiego powołania. Do dziś nie wiem, czym w istocie jest. Źle znoszę swoją rolę księdza. Nie lubię pobożnych pozdrowień na rynku. Długich modlitw. Powłóczystych szat. Pierwszych miejsc w kościołach i zaszczytnych miejsc na ucztach. Gubię się w liturgicznych znakach. Niezgrabnie poruszam się w całym tym świątynnym systemie mistagogicznych odniesień.

Kurcze, a jednak jest coś w tym teatrze cieni, że utworzył przede mną nowy czas i przestrzeń, małą Palestynę, z Judeą, Jerozolimą i Galileą pogan, rzeczywistość całkiem inną od tej, którą znajdywałem na zewnątrz kościoła. W tejże Palestynie działy się cuda. Słyszałem głos Jezusa skierowany do mnie: Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem. To był powód mego celibatu. Chciałem być Jego. Cały. Czułem, że nieoddanie jednej rzeczy, wiąże mnie z „ziemią” i przekreśla drogę.

Moja bezżenność nie ma więc nic wspólnego z negacją ciała, z odwróceniem się od kobiet, z zamknięciem serca na miłość, z darem kontemplacji, którego nie da się pogodzić z poruszeniem zmysłów. Celibat nie jest moim pomysłem na życie. Nie odkryłem go jako perły. Nie zachwyciłem się nim. Nie wymyśliłem go sobie. Dany mi został w pakiecie. Zgodnie z logiką tego, że wszystko…

Nie o to chodzi, że w niebie nie będzie mężczyzny i kobiety, żadnego jedna tych dwojga. Cóż wiedzieć możemy o świecie, którego ani oko…, ani ucho…? Albo o aniołach, co się nie żenią, ani za maż wychodzą? Chodzi o to, że umieramy sami. Każdy oddzielnie. To jest ucho igielne, przez które musi przejść nasz bogacz, tak aby się w nim ostało to jedynie, co mieści się w sercu. I nie jest prawdą, że celibat prowadzi do śmierci, to raczej śmierć jest bezżenna.

Celibat jest więc owocem posłuszeństwa temu, który wywołuje stąd, przeprowadza przez śmierć ciała i wskrzesza umarłych. Jest zgodą na tę śmierć. To dla niej opuszcza się wszystko. Dla niej wychodzi się z domu i idzie się nie wiadomo dokąd (czyli tam, gdzie ani oko…, ani ucho…). Celibat, lecz nie ten, co pochodzi z urodzenia, ani ten, co go ludzie uczynili, ale ten, który jest dla królestwa, wymyka się pomysłom na życie tutaj. I nie dzieli ludzi według stanów, nie wyróżnia „duchownych” spośród tych, którzy żyją w małżeństwach. Stanowi raczej przejście przez śmierć i – owszem – dzieli ludzi…, ale jakże inaczej: na tych, co jeszcze przed, i tych, co już po niej.

23 czerwca 2011