Exodus

Twierdzi się, że Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, lecz trzeba też powiedzieć, iż człowiek odwdzięczył się mu tym samym. Może to dziwne, ale zupełnie nie gorszy mnie dziś to stwierdzenie Woltera, mimo obecnej w nim ironii i sarkazmu. Przeciwnie, patrzę na nie z sympatią. Może jestem szalony, ale mnie się wydaje, że nie ma tu żadnego „albo… albo…”. Nie jest tak, że albo Bóg stworzył człowieka, albo człowiek stworzył Boga. Prawda o stworzeniu nie znajduje się też gdzieś po środku, między jedną tezą a drugą. Przeczuwam raczej, iż obie tezy są jakoś prawdziwe, obie mówią coś bardzo ważnego, obie odnoszą się do niepodważalnego ludzkiego doświadczenia.

Dlatego dzisiaj mam odwagę wyznać, iż moje przekonanie o tym, że Bóg stworzył człowieka, nie jest już wcale bardziej solidne niż przekonanie, że to raczej człowiek stworzył Boga. I choć wiem, że te dwa przekonania – każde z osobna – mają swoją wagę, tak wielką, iż jedno usuwa drugie, to nie mam już sił na znoszenie w sobie stałej ich walki. Nie tylko ja zresztą. Żyjemy w czasach, kiedy szale się wyrównały. Ludziom, powszechnie, pierwsze zdanie nie wydaje się już prawdziwsze niż drugie. W ten sposób właśnie sprzeczne ze sobą przekonania, tak wrogie niegdyś względem siebie nawzajem, żyją obok siebie, w coraz bardziej dostrzegalnej symbiozie.

Nie, to niemożliwe, aby były jednocześnie prawdziwe. Cała ich siła tkwi w tym, iż są sprzeczne ze sobą. I widzę to inaczej niż Hegel. Nie uważam, iż rzeczywistość zasadza się na sprzeczności. Nie uznaję dialektyki za coś, co napędza dzieje. Nie uważam, że prawda o rzeczywistości jest uchwytna przez jakąś syntezę dokonaną przez ludzki rozum. Dwie tezy wzajemnie sprzeczne dane są nam po to, aby wyprowadzić nas poza obszar, w którym się one kłócą.

Bo sprzeczność, będąc nie do przyjęcia dla ludzkiego ratio, powoduje ucisk. Stając przed nią, nie mogąc w żaden sposób jej usunąć, człowiek czuje się bezradny. Aż w końcu, kiedy przejdzie mu stupor, staje się podatnym na rozwiązanie, którego do tej pory zobaczyć nie umiał. Ze zdziwieniem dostrzega, jak rozstępuje się morze. I jak tworzy się wąski pasaż, tak iż staje się możliwe coś, co było dotąd niemożliwe – wyjście suchą nogą z krainy ucisku, realny exodus z granic własnego rozumu.

Myślę więc sobie, że Bóg, który – jak to słusznie uznaliśmy – nie mieści się w naszych pojęciach i sądach, mógł to wszystko w ten właśnie sposób przedziwnie zamierzyć. Historia świata mogła być prowadzona przez Niego tak, abyśmy nieuchronnie stanęli przed równowagą dwóch zdań sprzecznych, których nie da się w żaden sposób rozdzielić, gdyż jedno natychmiast rodzi drugie, najpierw zaledwie jako możliwość, lecz w końcu jako równoprawną tezę. W ten sposób świat dąży do demokracji w sferze polityki, ale również – co postulują od dawna niektórzy – do demokracji ludzkiej myśli.

Bóg jest i Go nie ma. Tylko tajemnicza, pozarozumowa synteza tych dwóch przekonań ma szansę się ostać w sercu człowieka. Ten sam Bóg, który domagał się niegdyś walki w swojej obronie, dziś może chcieć jej zaprzestania. Nie dlatego, że zmienił zdanie, ale dlatego, że poszerzyło się ludzkie serce. Quidquid recipitur ad modum recipientis recipitur, czyż nie tak? To, co owemu sercu mogło przedstawiać się kiedyś jako misterium tremendum, dziś może wydać się misterium fascinosum.

Czeka nas pełny exodus z obszaru ludzkiej wiedzy. Nasz Bóg będzie się musiał obyć bez teorii na swój temat i bez teodycei, jak kiedyś, po wyjściu z Egiptu, obyć się musiał bez swych podobizn, wyobrażeń i obrazów. Jak dawni Żydzi, przepaszemy biodra, włożymy sandały, laski weźmiemy do rąk. Pójść będziemy musieli jedynie za słupem ognia. Na drogę starczyć nam będzie musiał chleb niekwaszony.

Wyjdziemy w nocy. Jak Izraelici, niepostrzeżenie, ukradkiem. Zachęceni natrętną wymową subiektywnie prawdziwych cudów i znaków. Wiedząc, że „nie wyjść” oznaczałoby utracić wszelką nadzieję. Damy się ponieść narastającemu ciśnieniu. Wyjdziemy niewidzialnym wyjściem. Ze zdań i wyrazów, z pojęć i sądów, z niewoli języka, z królestwa rozumu. Wyjdziemy na dobre, a więc tak, by już tu nigdy nie wrócić…

6 stycznia 2012