Genesis

Dopuszczam dziś do siebie, że geneza człowieka to być może jedynie pewna ważna życiowa opowieść. Mówi ona niewiele o Bogu. Zdecydowanie więcej mówi o człowieku. O jego otwarciu lub zamknięciu na rozwiązanie, które nadejść miałoby z zewnątrz. Snujemy tę opowieść w różnych jej wersjach, od tej najbardziej prymitywnej, o Bogu garncarzu lepiącym człowieka z gliny, po tę Teilhardową, o Chrystusie Punkcie Omega ewolucji i zwieńczeniu noosfery.

Toczymy tu spór, albo – jak powiedziałby Wittgenstein – gramy w „grę językową” z rzecznikami samoistnego wyłonienia się zjawiska homo sapiens z bogactwa dróg ślepej ewolucji. Jest to swoista partia szachów, którą podjęliśmy po naszych przodkach, a którą zapewne kończyć będą ci, którzy przyjdą po nas. Inaczej mówiąc, w tych niekończących się zawodach nie dane nam będzie raczej poznać zwycięzcę.

Spór ma już więc swoją długą historię i przez wieki obrósł w obszerną literaturę. I nie dziwi to, że na przestrzeni czasu pojawić się musiały ofiary tego sporu, bohaterowie każdej ze stron, wyśmiewani, przyrównywani do nieuków lub obrzucani gradem potępień. Dziś jednak, skoro oduczyliśmy się już stosowania prześladowań, a przede wszystkim tego, że wiemy coś na pewno, jesteśmy chyba wreszcie gotowi, aby spojrzeć na rzecz z lotu ptaka, czyli aby postawić sobie zasadne pytanie, o co naprawdę kłócimy się, twierdząc, że człowiek pochodzi lub nie pochodzi od Boga.

Jakkolwiekby nie patrzeć, tocząca się partia szachów nie czeka na jakiś genialny umysł, który nieodwołalnie przechyli zwycięstwo na rzecz którejś ze stron. W ogóle nie chodzi o to, aby w ten sposób wygrać. Bijemy się raczej, aby coś w sobie obronić, my, to znaczy ci, którzy wierzymy w Stwórcę i Pana świata. Bronimy wiary, która w nas jest. Bronimy otwarcia serca, a więc czegoś, co – jak czujemy i przeżywamy – nie pochodzi od nas.

I tak od początku rodzaju ludzkiego, przekazując sobie kaganek ze świętym ogniem, bronimy jakiejś przedziwnej pamięci serca o tym, że początek wszystkiego, co w nas prawdziwe, dobre i piękne, znajduje się na zewnątrz nas samych. Nie wybieramy bowiem wiary w Boga, ale przez nią zostaliśmy wybrani. Przychodzi do nas, niczym Stwórca do stworzenia, lepi z nas człowieka na obraz i podobieństwo swoje. Tchnie w nas jakieś inne życie, inne, bo już nie takie, jakie wiedliśmy dotąd.

Ze stworzonego w ten sposób serca da się zapewne wyczytać wszystko: historię o Bogu, który urządził kosmos w ciągu sześciu dni i znużony odpoczął dnia siódmego, mit o Adamie i Ewie, która powstała z jego żebra (czyli z tego, co wpierw było w nim), a także opowieść o grzechu, polegającym na zwątpieniu w stwórcze, jakże radosne poruszenie, rodzące wiarę w dobrego Boga, tak, w Boga, bo tak Go dotąd zwaliśmy.
Wierzymy, bo nie potrafimy skłamać, iż nie wierzymy. Toczymy partię szachów, której dalsze losy nie wydają się napawać optymizmem. W każdym razie magiczne słowo już padło, przeciwnik rzekł „szach”. A my widząc przed sobą jeszcze kilka obronnych ruchów, nie tracimy nadziei. Nie w siebie, ale w to, co później wydarzyć się może. Bo może zdążymy odejść stąd, zanim poddamy partię? Bo może ci, którzy przyjdą po nas, znajdą rozwiązanie, którego my znaleźć nie umieliśmy?

A może życie nasze jest czymś innym niż partią szachów z tymi, którzy wiary nie mają? Może gra w szachy ćwiczy umysł jedynie i przysposabia go do rzeczy, o których ten jeszcze nic nie wie? Może ten, kto na siłę dąży w tej grze do zwycięstwa, niepotrzebnie traci siły i czas? Może chodzi o poddanie się? Może umysł, dopiero gdy zwątpi w siebie, jest w stanie odkryć, iż są rzeczy, zupełnie inne niż te, znane mu dotąd, są rzeczy, w których ma większe upodobanie?

Może nie trzeba bronić Stwórcy? Może nie o to chodzi? Może nie po to nas stworzył, abyśmy zajmowali się obroną jego stwórczego aktu jako prawdy wiary? Gdy tak robimy, to jakbyśmy głosili Boga, który stworzył, co miał stworzyć, i odpoczywa. Tymczasem – jak mówi Jezus – działamy tylko dlatego, że On nadal działa. I dlatego spór Jezusa z faryzeuszami o istotę szabatu jest najważniejszym ze sporów. Stwórca wcale nie odpoczął, ale dalej stwarza. Nie ulegając Jego poruszeniom, a czyniąc się jedynie obrońcą jego dzieła, stajemy po stronie faryzeuszów.

Bo czyż Stwórca nie broni się sam, gdy odsłaniamy w sobie to, co On w nas stwarza, gdy wierzymy, bo (widzimy, że) wierzymy, gdy kochamy, bo (widzimy, że) kochamy? Nie niszczyć w sobie tego, co jest w nas nieustannie stwarzane – oto co mamy do czynienia. Bo wszelkie „tak” jest od Niego, a wszelkie „nie” od nas. Syn Boży, Chrystus Jezus, Ten, którego głosiłem wam ja i Sylwan, i Tymoteusz, nie był „tak” i „nie”, lecz dokonało się w Nim „tak”. I dlatego w Pawle też nie ma równocześnie „tak” i „nie”. Bóg Stwórca broni się sam przez nasze „tak” względem tego, co w nas czyni. I zdarzyć się może, że broniąc Boga, będziemy niszczyć to, co On sam czyni w sercach ludzi. Wie o tym dobrze ten, który wchodząc do domów, porywał mężczyzn i kobiety, i wtrącał ich do więzienia. Właśnie on wie o tym najlepiej.

27 listopad 2011