Lęk
Dekonstrukcji towarzyszy lęk. Każdej. Mojej także. Bo lęk jest strażnikiem struktury. Kiedy tylko decyduję się naruszyć choćby niewielki element konstrukcji, w której wyrosłem i w którą wrosłem, odczuwam lęk. Struktura nabudowana jest bowiem na moim pragnieniu życia, przeżycia, na instynkcie, który broni biologiczne istnienie przed zagrożeniem ze strony innych, ale także przede mną samym. Instynkt reaguje odwagą, gdy uzna, że mogę groźbie stawić czoła, lub lękiem, gdy wydaje się ona za wielka. Atakuję więc lub się chowam. Uzbrajam się lub uciekam.
Instynkt jest kamieniem węgielnym struktury. Na nim i z niego wyrasta wszystko to, co posiadam i co – jak wierzę wiarą zupełnie nieświętą – pozwoli mi zachować życie, to życie. Struktura to nie tylko mój stan posiadania: pieniądze, dzieci, tytuły, szacunek w oczach własnych lub innych, to również moja tarcza przed gniewnym, sprawiedliwym/niesprawiedliwym Bogiem, utkana z moich dobrych uczynków lub – przy ich deficycie – z moich dobrych zamiarów. Struktura daje mi miejsce w świecie Boga, ale też w świecie ludzi. Sprawia, że umiem im wytłumaczyć, kim jestem.
Wraz z rozwojem struktury wiara nieświętą wypiera tę świętą. Dlatego, aby, broniąc życia, nie umrzeć całkiem, muszę się co rusz przebudzać. Muszę zrzucać z siebie odradzającą się konstrukcję, o tyle trudniejszą do dostrzeżenia, że coraz subtelniejszą i lżejszą. Muszę odrzucać też tych, którzy mi jej stare elementy – bywa że ze czcią wielką – przynoszą. Brakuje im mnie, chcą był wrócił. Stają więc tam, gdzie odradza się konstrukcja, a ja tam, gdzie się ona burzy. Oni po stronie mego lęku, ja po stronie ich odwagi. Z tego musi być wojna.
Lubię słuchać Derridy, nie lubię go czytać. Dotyka mnie to, co (i jak) mówi, często zaś nie rozumiem tego, co (i jak) pisze. To zabawne, ale drażni mnie w jego pisaniu struktura, hermetyczny, erudycyjny język, uwierają jego piętrowe konstrukcje. Nieprosty jakoś mi się wydaje styl tego mistrza demontażu. W czasie wywiadów i wykładów jest inaczej. Derrida skupiony i zamyślony, nawet gdy żartuje, nie traci kontaktu z tym, co w nim głębokie. Mówi szczerze, byle jak, rwącymi się zdaniami. Nie dba o nie. Widać, jak zmaga się z zadanym tematem, czasem bezbronnie przyznając, że nic nie umie powiedzieć (np. o miłości).
W jednym z wywiadów mówi o lęku, o takim, który przydarza się mu niemal zawsze po napisaniu ważnego tekstu. Akty dekonstrukcyjne – zwierza się przed kamerą – mają często pozory gestów, które mogą destabilizować, niepokoić, czy wręcz ranić. Lęk nie pojawia się w trakcie pisania. Pisząc bowiem, Derrida odczuwa rodzaj konieczności lub siły, która jest większa niż on, która wymaga, aby napisał to, co ma napisać, bez względu na konsekwencje. Lęk pojawia się w nocy, w półśnie. Wtedy to nagle przestrasza się tego, co napisał. Mówi do siebie: Idioto, co robisz? Zwariowałeś, po co kontestujesz ten czy inny autorytet? Lęk jest silny. To wręcz panika. Wraz z nim wszystko się zamazuje i już nie wiadomo, co jest tu prawdą: pierwotna pewność czy ten nocny lęk. Przestaje być jasne, za czym iść i czego słuchać.
Doskonale rozumiem dylemat Derridy, znam lęk, który pojawia się w półśnie. Widzę, że chcąc nie chcąc demontuję coś, o co inni z taką pieczołowitością dbali i dbają. Wiem, jakie to dla nich cenne, jak bezpiecznie się z tym czują. Boję się jednak nie tyle ich reakcji, o wiele bardziej boję się siebie, głównie zaś lękam się tego, co skądinąd mi najdroższe – niewyartykułowanego, wewnętrznego głosu, który mnie prowadzi. Boję się, że mnie zwodzi, że ufam mu nieroztropnie, naiwnie i na wyrost. No bo dlaczego tak właśnie? Czemu wbrew innym? Czemu tędy? I dokąd?
Uległbym lękowi, ale nie potrafię. Właśnie temu lękowi zaufać nie umiem. Dlaczego bowiem tak jest, że tyle „życia” odkrywam w dekonstruowaniu swojej dotychczasowej wiedzy, nobliwych zwyczajów, dawnych (jakże solidnych przecież) przekonań? Czemu to tak cieszy? Czemu wyzwala? I czemu pewną ręką prowadzi mimo ewidentnego ryzyka i sprzeciwu ludzi?
Gdy tak idę za wewnętrznym, znanym i nieznanym mi głosem, jasne jest, że nierzadko musi przeszkadzać to innym. Wiem, że to proces społeczny, niewyizolowany. Chcąc nie chcąc należę do świata innych, a oni należą do mojego. Szukając dla siebie nowego, prawdziwszego miejsca, muszę ich „odepchnąć”, oni zaś muszą mnie przestrzec, muszą starać się zapobiec moim przemianom, muszą zatrzymać mnie, jak się nie da inaczej, to na siłę. W przeciwnym razie – tak słusznie czują – zawali im się to, co wydaje im się wręcz niezbędne do przetrwania. Mój auto-demontaż przeżywają więc jako akt agresji. A agresja rzeczywista lub pozorna budzi opór i wolę walki (obrony).
I wiem także, że ich ostatnim aktem obrony będzie wygonienie mnie z ich świata. Kiedyś panicznie się tego bałem (i boję się nadal, choć mniej). Potrzebowałem (potrzebuję) życzliwości i zaufania ludzi, aby móc życzliwie i ufnie spojrzeć na siebie. Ciągle jeszcze od nich zależę, na poważnie przymierzam się do ich „nieba” i „piekła”. A poza tym nie chcę konfliktów, które są dla mnie zbytecznym balastem, czymś, co uwiera i zatrzymuje na sobie. Choć trudno w to uwierzyć, nie lubię sporów, nie jestem – jak chętnie powtórzyłbym za Derridą – polémiqueur.
A jednak to dzięki konfliktom i sporom na serio mierzę się z totalnym odrzuceniem. Ci, którzy chcą mnie coraz bardziej odsunąć od mojego Jezusa, sprawiają, że coraz trwalej odnajduję się w jego ramionach. Nie tylko wyraźnie słyszę jego słowa: Przyjdźcie do mnie wszyscy… celnicy i nierządnice…, odrzuceni…, ale widzę w nim samym pierwszego z odrzuconych. I czuję, że znowu ma rację ten zatwardziały agnostyk Derrida, gdy mówi: Nie jesteśmy w stanie wydostać się z chrześcijaństwa. To w imię chrześcijaństwa wydostajemy się z niego.
8 luty 2011