Miłość od pierwszego wejrzenia

Nie ma większej miłości niż ta od pierwszego wejrzenia. Nie ma i już. Wydarza się ona wtedy, gdy jakiemuś człowiekowi po raz pierwszy z taką ostrością i bez zasłony udaje się w sercu drugiej osoby zobaczyć siebie. Wtedy to człowiek nie poznaje drugiego, ale go rozpoznaje, a jednocześnie w tym drugim, niczym w lustrze rozpoznaje siebie. To ty ? – pyta. I słyszy – Tak, to ja.

Nie mówię tu więc o miłości, jaka przydarza się młodzieńcom, gdy w mgnieniu oka zostają zauroczeni dziewczęcym wdziękiem. Piszę o innej miłości, tej, która nie rozpoczyna emocjonalnego życia, ale je kończy. Jest jego kresem i spełnieniem. Miłość od pierwszego wejrzenia jest bowiem na końcu, nie na początku drogi. Poprzedza ją długie życie wypełnione trudem poszukiwań, okresy błąkania się, zwątpień i co rusz ponawianej wiary.

Jeśli więc przyjmiemy, że czas jest miarą zmiany, to miłość, o której tu mowa, ta od pierwszego wejrzenia, kończy czas i sama nie podlega czasowi. Po niej jest już proste trwanie… Trwanie w niej, czyli w miłości. Bo kiedy się ją spotyka, to tak jakby odnaleźć dom, z którego już wyjść nie można, bo nie ma dokąd. I nawet jeśli, owszem, zdarzyć się może jakiejś dramatyczne opuszczenie domu, to tylko takie, które nie rozpoczyna nowego życia, lecz stanowi jego utratę, a także utratę samego siebie.

Nic dziwnego zatem, że na samym szczycie drabiny doskonałości, po której wspinamy się przez całe życie, umieszczono miłość od pierwszego wejrzenia, visio beatifica, spotkanie z Bogiem twarzą w twarz, wgląd w jego najskrytszą istotę. To uszczęśliwiające widzenie zatrzymać ma ruch naszych kroków, skończyć czas, doprowadzić do kresu wszelką drogę. Tam, na szczycie drabiny ludzkiej doskonałości, lumen gloriae, czyli światło chwały, rozświetli wreszcie wszelkie ciemności poznania i stanie się naszym ostatecznym domem.

Miłość od pierwszego wejrzenia rzuci światło na wszystko, co działo się dotąd. Zinterpretuje każdy życiowy przymus, wybór czy przypadek. Osądzi wartość tego, co było, przez piękno tego, co być mogło. Oświetli najmniejsze gesty, do których nie przywiązywaliśmy wagi. Wykadruje długą podróż naszego pragnienia. Zawstydzi nasze zwątpienie. Przywróci godność wszystkich odrzuconych poruszeń serca.

Ta właśnie miłość, a nie boska wszechwiedza, pokaże nam w nowym świetle całe dzieje świata. Poznamy wreszcie zagadkę powstania kosmosu, zobaczymy sekret wyłonienia się życia i tajemnicę wyodrębnienia się homo sapiens z rodziny hominidów. Nie przez nagły przypływ geniuszu, korygujący kształt równania Schrödingera, ale przez proste ujrzenie siebie w chwilach najdalszej prehistorii. Tak właśnie dostrzeżemy swój wyraźny obraz w godzinie zero, w momencie Wielkiego Wybuchu.

24 grudzień 2012