Miłość
Kocham Cię. Z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił swoich. Kocham wcześniej niż kochać postanowię. Przed każdym aktem moim, przed każdą decyzją i wyborem… Bez przynaglenia i presji przykazań. Bez powinności żadnej. Kocham, zanim zrozumiem i zanim pojmę cokolwiek… Gdy milczę i gdy opowiadam Ci o tym… Trwale i wiernie. Jawnie, skrycie. Świadomie, półświadomie, nieświadomie…
Kocham, zanim wszystko we mnie pokocha. Wcześniej od uczuć, co znaczy, że kocham, zanim się pojawią, zanim zaleją mnie jak fala… A kiedy już są, kocham wraz z nimi, pod nimi, mimo ich i wbrew nim. Kocham, czując każdym zmysłem. I wtedy, gdy nie czuję nic… W radości, w gniewie, w tęsknocie, w smutku. Stale, bez ustanku. Gdy śpię i gdy czuwam, we dnie i w nocy…, sam nie wiem jak.
Zanim Ci powiem i kiedy Ci wyznać zapomnę, kocham. Nie muszę pamiętać, by kochać. Bez przyrzeczeń i przysiąg, bez oglądania się do tyłu, kocham czujnie i uważnie. Stale posłuszny teraźniejszej miłości. I z dnia na dzień coraz bardziej ubogi. Kocham i ogałacam się z wszystkiego, zostawiając za sobą przeszłość. Wyzbywam się nawet miłości z „wczoraj”. I nie dbam o tę, która nadejść ma „jutro”. Bo dosyć ma „kocham” swej dzisiejszej biedy.
Kocham bez pamięci, ale i bez rozsądku. Bez żadnych planów na przyszłość. Bez czynienia zapasów. Bez pytań zadanych przyszłości. Kocham tym, co mam teraz. I niczym więcej. Na tyle, na ile kocham. I wszystkim we mnie, co kocha. Tak staję się miarą wszystkiego. Nie za wielki i nie zbyt mały… Zawsze wystarczający, by kochać. Nie taki, jaki być miałem, kocham Cię w sam raz.
Kocham Cię… Najpierw… Zanim nadejdzie religia. Kocham Cię silniej niż ona. Bez pomocy mitów, obrzędów, przykazań. Zanim zachęci/zniechęci mnie proroctwo, zanim nakaże/zakaże mi Biblia… Kocham nieomylnie, bez gwarancji dogmatu, a jakże mocniej i pewniej od niego. Bez nakazanej wiary, z wybiórczym Credo, pośrodku wahań i zwątpień, po prostu wiem, że kocham. Moje „kocham” jest ze skały. I choć przyszło znikąd i choć wyłoniło się z niczego, trwa w nim Twoja we mnie ręka. Prawdziwe creatio ex nihilo.
Kochałem Cię, zanim zacząłem istnieć, i kochać Cię będę, kiedy istnieć przestanę. Kocham Cię bardziej niż życie. Dłużej i mocniej. Kocham i uczę się kochać. Od samego siebie. Od miłości, od której oddzielić się nie da, do której nie dosięgam i która jest większa ode mnie. Rosnę i dojrzewam. Przemieniam się, przeobrażam. W prawdę o sobie. W kochanie samo. W „kocham, który kocham”.
Kocham Cię, bo Cię kocham… Nie z innego powodu. Bez żadnych wyraźnych racji. Bez ukrytego motywu. Nie wiedząc, po co, dla-czego. Wcześniej niż obejmę to myślą, przed wszelkim możliwym sensem. Kocham w samym środku siebie, w miejscu najskrytszym, niedostępnym. Tam, gdzie nie widzę sam siebie. Tam, gdzie wymykam się każdej refleksji. I gdzie nie ma mnie dla mnie. Gdzie cały jestem dla Ciebie.
Ja. Który nie wiem, kim jestem. Kocham Cię. I nie wiem, kim jesteś. Nie musimy się znać, by kochać… Musimy się znać, by kochać… Niczego bardziej nie jesteśmy pewni niż tego, że Ty znasz mnie, a ja znam Ciebie. I tak idziemy razem… przed siebie. I tak kochamy… przed siebie. Kochamy i już nas nie ma… Kochamy o krok dalej… Już nie tam, gdzie kochaliśmy, lecz tu… Rozesłani po dwóch… Bez trzosa, bez torby, bez sandałów…
31 marca 2011