Modlitwa

Nie umiem się modlić. Nie wiem, co robi się modląc. Przez tyle lat naśladowałem ludzi, którzy umieli. Naśladowałem od zewnątrz i od wewnątrz. Żarliwie. Sumiennie. Z co rusz ponawianym zapałem. Noszę ślady tych prób… Na kolanach, gdzie trwale odcisnął się klęcznik. Co robi się modląc? O jaki mój akt chodzi? O jakie działanie/niedziałanie? Naprawdę nie wiem. Nie znajduję w sobie niczego, co by znało odpowiedź.

Owszem, wiem niemało – czytałem – o modlitwie serca, o prostym trwaniu, o skupieniu ducha. Znam – i to chyba całkiem nieźle – kolejne etapy wędrówki na górę Karmel. Podjąłem poważne próby, aby odnaleźć siebie w którymś z mieszkań wewnętrznej twierdzy. Znam teorie duchowej posuchy, nocy zmysłów i ducha. Umiem spojrzeć na swoją niemożność modlitwy poprzez metaforę kenozy Jezusa.

Nie oczekuję rad. Zgodziłem się już, iż nie ma lekarstwa na taki stan ducha. Mam świadomość stałości mej niemocy. Trwa to już bowiem ponad czterdzieści lat. I choć nigdy nie zwątpiłem w Boga, to odkąd pamiętam, wierze tej towarzyszył zawsze brak własnej, względnie stałej formy modlitwy. Zamiast tego dana mi jest inna stałość – permanentne rozproszenie.

Gdy usiłuję wznieść moje myśli do Nieba, to jest tam taka pustka, że myśli te wracają do mnie niczym zaostrzone noże i ranią moją duszę… To matka Teresa. Nie wiedziałem, że mam w niej świętą patronkę moich nie-modlitw. Odkąd na dobre ruszyła za Bogiem, ten zniknął jej całkiem. Żadnej modlitwy, żadnej miłości, żadnej wiary, nic. Została jej tylko bolesna tęsknota za Bogiem.

Tylko że ta tęsknota jest całkowicie niewyrażalna. Nie da się jej poprowadzić w stronę żadnego ze znanych mi rytuałów. Nie utrwala się, ani nie zadomawia nigdzie. Tęsknota nawet w „tęsknocie” nie chce zamieszkać. Bo to nie jest jasne wcale, że tęsknię. Bo co? Bo świat mnie nie cieszy? Bo szukam oparcia, którego tu nie ma? Jeśli Jezus, poczęty z Boga i kobiety, tęsknić może za Ojcem, którego szuka jego dwu-natura, to ja, za czym ja tęsknić miałbym? Za Ojcem większym od ojca mego? Czyż to nie szaleństwo?

Nieufnie dziś patrzę na wszelkie religijne metafory. Język potrafi czynić czary. Jest słowo, a nie ma przedmiotu. Wiem, że język ma swoje własne istnienie. Podobnie liturgia (w sumie też język). W mojej nie-modlitwie nie ma już języka. Jest za to bezradność. Kompletne zdziecinnienie. Nie mówię. Niemowlę. Bezradnie ruszam rekami: W imię Ojca, i Syna, i Ducha…

Nie, nie wyrzeknę się języka. Nie obędę się bez niego. W języku cały mój „człowiek”. Muszę go jednak zdekonstruować, by poddał się bardziej i nie zwodził mnie siłą swej gramatyki, skojarzeń i schematów. Muszę go nauczyć posłuszeństwa czemuś innemu niż mój rozum, czemuś, co wylewa się ze mnie a co w istocie swej nienazwane, nieujęte, niewyrażone. Muszę go przygotować do modlitwy, może pierwszej w życiu, prawdziwie mojej modlitwy.

Jean-Luc Nancy, kolejny wierzący agnostyk, przyjaciel Derridy, pisze w jednym ze swoich esejów (Modlitwa odmitologizowana), że nie ma dziś nic ważniejszego niż ogołocić i pozwolić się ogołocić wszystkim modlitwom. A mianowicie takim, które negocjują jakiś sens, jakieś wyjście, jakieś przemieszczenie tego, co realne, w granice naszych humanizmów i skurczonych religijności. Nie ma nic ważniejszego niż otworzyć na nowo słowo i skierować się do jego właściwszego adresu, który nadaje mu cały jego sens i całą jego prawdę.

„Modlitwa” jest takim słowem właśnie, które czeka na swój sens i prawdę. Póki co myśli, że potrzebuje innego słowa, niczym partnera do związku, potrzebuje ujęcia, w którym żyć będzie i w którym zamieszka. Wszystkie dawne związki jednak okazały się nietrwałe. Wszystkie skończyły się rozwodem. I choć pozostał szacunek do tego, co było, w relacji pojawiła się pustka. „Modlitwa” jest słowem, które nigdy na trwale nie zamieszka w żadnej rodzinie wyrazów. I tak długo żenić się będzie, póki nie odkryje, że musi być samo, że semantyczny celibat jest jego prawdą najgłębszą.

14 kwietnia 2011