Oczekiwanie

Nie wiem, na co czekam, na kogo… Nie wiem też, dlaczego… Być może czekam, bo mi na tym świecie nagminnie brakuje danych? Nic się tu nie zamyka, jakby nie było tu czegoś. Czekam więc na coś…, na kogoś… Mógłbym go nazwać jakkolwiek. Nie „Bóg” (God), bo mam o nim jednak nazbyt jasne pojęcie, ale jakoś tak podobnie… Może jak u Becketta – „Godot”. Podobnie jak Beckett przecież: Nie wiem, kim jest Godot. Nie wiem nawet, czy w ogóle istnieje. I nie wiem też, czy wierzą w to ci dwaj, którzy na niego czekają.

Nie czekam na jakiś koniec, który zamyka sprawy tego świata, ani na nic, co powinno się wreszcie wydarzyć. To, co przyjdzie / nie przyjdzie, będzie absolutnym zaskoczeniem. Podobnie jak Derrida odróżniłbym futur od avenir. Jedno i drugie to przyszłość. Lecz futur odnosi się do tego, co jest już dziś i co tylko jakby rozwinie się jutro. To rodzaj przyszłości, którą można przewidzieć. Avenir natomiast dotyczy czegoś, czego na razie tu nie ma, a co ma nadejść. Albo jeszcze dokładniej – kogoś, kto ma tu przyjść, a jest zupełnie nieznany. To rodzaj przyszłości, której przewidzieć się nie da.

Nie tylko moja wiara, ale i czekanie obywa się bez przedmiotu. Widzę, iż nie ma tu tego, na kogo czekam. Czyż gdyby był, czekałbym? Nie ma Początku, nie ma Końca, nie ma Boga. Ja jestem. Odtąd dotąd. Skończony. Niepełny. Niedoskonały. I taki właśnie ciągle mierzę się miarą nie moją. Nieustannie, jak nieuleczalny maniak, oglądam siebie na tle, którego nie umiem zobaczyć. Bo gdzież jest ta nieskończoność, pełnia i doskonałość, które sprawiają, iż widzę się innym niż one?

Moje czekanie wychyla się więc ku avenir. Nie jest produktem żadnej prognozy. Wynika z doświadczenia własnej kruchości na kompletnie nieuchwytnym tle. Jakbym czuł swoje granice tylko dlatego, że jakoś nadświadomie wiem, iż jest coś radykalnie innego. Ja wierzę i czekam, że to kiedyś zobaczę. Przyjdzie / nie przyjdzie – to, co zdarzy się jutro, nieodgadnione jest kompletnie. I zdarzy się to, na co czekam… I nie zdarzy się to… Jednocześnie… Nie o „jutro”, ale o „dziś” tu chodzi.

Czekam więc, bo czekam. I ufam temu czekaniu. Przyjmuję je w sobie. Dlaczego miałbym je niszczyć? Należy do mnie, do mego „jestem”. Czyż mógłbym prawdziwie istnieć, nie czekając? Czyż nie należy do istnienia nieustanne, niecierpliwe, zachłannie wyglądanie czegoś (kogoś), co nie jest stąd? Czyż da się tę jedynie ludzką obsesję odłączyć od bycia człowiekiem? Czyż nie od zawsze wytężano wzrok, by zajrzeć poza horyzont?

Kiedyś inaczej czekałem… Czciłem Boga mego narodu, Boga zbrojnych hufców i wojen, Boga zwycięstw i klęsk. Czciłem w Nim siebie i mój naród, naszą wspólną siłę, tę obecną i tę, która dopiero przyjść miała, na zgubę zdrajców i wrogów. Czekałem więc na Niego. Wierzyłem, że przyjdzie, jeśli nie teraz, to przynajmniej na sam koniec, by wyrównać krzywdy i objawić zwycięstwo udręczonych.

Dawny mój Bóg nie istnieje. Istniejemy my, bezradne cząsteczki rzucone w kosmos. Opuszczeni, pozbawieni wiedzy, niepewni losu. Zostaliśmy z niczym. Bez rozumienia tego, co się naprawdę stało. Słabi i mali, odkrywamy prawdę nowego objawienia. Modlimy się w ukryciu przed sobą. I drżąc ze strachu przed sobą, ledwo otwieramy usta: Wysławiamy Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je malutkim. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie.

Przytwierdzony „tutaj”, oglądam dokładnie granice danego mi świata. Umiem dostrzec jego kształt. Świat jest nade wszystko pusty… I ta pustka – jak mówi Jean-Luc Nancy – przynależy do świata, jak otwory zmysłów (nozdrza, usta, uszy…) przynależą do ciała. Pustka świata przywołuje jego początek z nicości. Stanowi też miarę jego niebycia, miarę braku. W ten sposób świat stale ogląda swą nicość, jak kobieta swą nagość i zapisany w jej ciele brak aktu. Nie ma tu Boga. Ani świat Bogiem nie jest, ani świat nie ma Boga.

Świat jest kobietą. Jest możnością, biernością, otwartością, przyjmowaniem, doznawaniem, odczuwaniem, doświadczaniem, wcielaniem… Świat jest nie-Bogiem, jak kobieta jest nie-mężczyzną. Patrząc na siebie i z wewnątrz siebie (a czyż mógłby spojrzeć inaczej?), świat odkrywa swoje relacyjne „nie”. Boga nie ma w ciele świata. Bóg tu nie istnieje. Jeśli więc sens świata – jak chce Wittgenstein – znajduje się poza światem, to świat bez swego „zewnątrz”, do którego nie ma dostępu inaczej niż przez swą pasywność, musi postrzegać siebie jako bezsens.

Moje czekanie nie ma w sobie nic z „potem”. Jest pragnieniem. Czekam wraz ze światem, pragnąc jedynie kogoś, kto radykalnie różny jest ode mnie. Pragnę „nie-siebie”, czyli wszystkiego, czego mi brakuje do bycia „tym” (tą) i tamtym. A jednocześnie coraz bardziej pragnę i szanuję siebie. Wraz ze światem pięknieję, wysubtelniam się, przyozdabiam. Razem z nim wyglądamy oblubieńca. Nerwowo, niecierpliwie, gwałtownie… Jakbyśmy przeczuwali swą niegotowość na to spotkanie.

Dlatego dziś na moją miarę jest czekać. Uczę się więc uległości sercu. Czuwając, wyglądając, pragnąc… Przyglądam się też swemu pragnieniu i odgaduje tam rysy oblubieńca. I przestaje być ważne, kiedy mu się wreszcie spodobam… Ważne jest, że w końcu, po burzy uczuć, po przejściu fali odrazy i niesmaku, po przezwyciężeniu słusznego oporu ciała, odkrywam w swej męskości kobiecość, jak świat dręczony gejowskim szaleństwem…

20 marca 2011