Ojciec

Uczę się chodzić. Puszczam się już nie tylko ojca, matki, braci, sióstr oraz wszystkich moich posiadłości, ale wypuszczam z rąk sprawdzone modlitewne rytuały. Gdy podnosiłem się z ziemi, ważne było, by trzymać się czegoś. Dzisiaj, gdy zaczynam chodzić, ważne jest, by nie trzymać się niczego. To, co kiedyś było oznaką wiary, teraz przyzwala, by zalęgła się we mnie nieufność. Dawna odwaga nabywa cech tchórzostwa.
Z przerażeniem odkrywam, że dałem się ponieść szaleństwu. Idę szybciej niż zdołam zadbać o pewność stawianego kroku. Nie trzymam życia w swoich rękach. Pozwoliłem, by szło przede mną, ciągnąc mnie za sobą w miejsca nieznane, w których dawniej lękałem się przebywać. Miałem umrzeć z głodu i pragnienia, a tymczasem żyję. Jem mannę z nieba. Piję wodę ze skały.

Mieszkam na pustyni. Szukam tego, który wyprowadził mnie tutaj. Gdzie jest mój ojciec, którego nigdzie nie ma? Ojcze nasz, któryś jest w niebie, czyli nigdzie tutaj… Dlaczego mój Ojciec kryje się przede mną? Jakie dobro przewidział dla mnie przez to, że Go nie widzę i nie dotykam? Mogę wierzyć lub nie wierzyć, i nic to nie zmienia. Czy mam Go więc nadal ścigać swoją wiarą?

Akt wiary zwodzi mnie tylko. Oddala od niego. Wyrzuca mnie z siebie samego, przez zmysły, w świat, czyli tam, gdzie już byłem. Wiara sprawia, że ciągle przybywam nie w porę, kilka sekund za późno. Oglądam już tylko jakieś tropy i ślady. Z tychże śladów wiara każe mi domyślać się ojca. Każe zgadywać ciągle tak samo. Każe wymyślać jego wygląd, uniesprzeczniać go i uspójniać. Nie mam już tych lat, aby bawić się z Bogiem w chowanego – powtórzyłbym za André Comte-Sponvillem. Idea Boga, który się chowa, jest nie do pogodzenia z ideą Boga Ojca.

Mój ojciec nie może się kryć przede mną. Nie może mi kazać zgadywać, czy istnieje. Nie może chcieć, bym go znał ze wspomnień innych, z orzeczeń Kościoła, ze świętej liturgii – pamiątki nie moich wydarzeń. Krzyczę więc, że Boga nie ma, innym razem, że jest, i udowadniam każdą z tych tez tak, by powstała sprzeczność, by całe to szukanie unieważnić, by zacięły się tryby teologii. To mój argument za istnieniem Boga. Moja sexta via. Swoiste reductio ad absurdum.

Jestem synem. Moją matką jest materia. A mój ojciec jest duchem. Widzę proch ziemi, z którego ulepiony jestem: tkanki ciała, krew i kości. Nie widzę tego, który w moje nozdrza tchnął życie… I nie zobaczę. Mój ojciec jest nieuchwytny, jak moje „ja”… Czyż szukanie Boga, który się kryje, nie jest więc szukaniem samego siebie? Czy wyglądanie go w tym, co przede mną zakryte, nie jest uruchomianiem części mego „ja”? A bunt przeciw temu szukaniu, czyż nie jest buntem przeciw sobie?

Moje „ja” jest w relacji do drugiego. Jeśli nie ma Boga, czy twoje „ja” ustanowi moje, a moje ustanowi twoje? Nie ma dzieci bez ojca. Nic więc dziwnego, że zaprzeczając istnienia Ojca, będę musiał zaprzeczyć istnienia „ja”. I nie inaczej. Jak każde dziecko wychowane bez ojca, będę miał kłopot z wyczuciem swych granic. Cóż bardziej nudnego niż „ja”? – zapyta więc ateista André Comte-Sponville. Cóż bardziej ograniczonego? Cóż bardziej próżnego?… Poznać „ja” to je rozwiązać.

To nie ojciec ukrywa się przed synem, to syn ukrywa się przed ojcem, wśród drzew ogrodu, zlawszy swoje „ja” z zielenią przyrody. Jak Adam, który odkrył swą nagość. Bo nagie „ja” jest nie do oglądania. Dla nikogo. Jest tym, co zasłonięte trwa tak długo, póki miłość nie sprawi, że wyjdzie z ukrycia ku drugiemu. Wówczas też odkrywa się ojca, który sprawił to nowe zrodzenie. Muszę wyjść z siebie, abym doświadczyć tego, który sprawił, że wyszedłem. Muszę wyruszyć w drogę, aby zobaczyć, że jestem („jestem” jest) drogą, że na tej drodze – nie sam z siebie przecież – rodzę się nieustannie. Ja, ukryty w łonie ojca, syn, deus absconditus.

Nie, nie jestem kolejnym straceńcem. Coraz odważniej ufam, że to kruche „jestem”, którym jestem, ubezpiecza ktoś, kogo nazywam Ojcem. Idę więc swoim „jestem”, daje się nieść istnieniu. Mój Ojciec jest i ja jestem. W istnieniu oglądam podobiznę Ojca. Przymierzam się do niej, przeglądam, jak w lustrze. I czynię jedynie to, co zobaczę, że czynić mam. Wiem przecież, że syn nie mógłby niczego czynić sam od siebie, gdyby nie widział Ojca czyniącego. (J 5,19)

Rodzę się każdej chwili. Wychodzę na świat z łona Ojca. On działa i ja działam. (J 5, 17) Całkowicie uzależniam się od sprawcy mego chcenia i działania. (Flp 2, 13) I ileż mnie kosztuje to posłuszeństwo! Chcieć tego, czego chcę. Czynić to, co czynię. Ująć myślą to, co myśl ujmuję. Z jakimże to trudem staję się jedno! Bo powołany w Panu niewolnik jest wyzwoleńcem Pana, a powołany jako wolny niewolnikiem Pana. (1Kor 7, 22) Tak oto moja dawna wolność staje się niewolą. A moja nowa niewola prawdziwą wolnością.

8 września 2011