Religia
Modlitwa jest być może tym, co jedynie realne jest w religii. Jeśli to prawda, co pisze Paul Valéry, wszystkie ofiary, kult cały, a także religijny etos, każdy mit i każdy system teologii – wszystko to może nie być naprawdę, a jedyne, co jest, bo nie podlega już żadnemu rozkładowi, to modlitwa. Nie wiem, czym jest modlitwa, ale jeśli religia jest – jak chciał Augustyn – re-ligare (związać ponownie), czyli czymś nabudowanym na relacji, związku, więzi, to modlitwa musi być tym, co wiąże.
W mojej religii interesuje mnie właściwie tylko jedno, a mianowicie jej adres, to znaczy drugi człon więzi, którą religia stanowi, czy chciałaby stanowić. Problem w tym, że tenże drugi człon jest transcendentny, co oznacza że jest poza światem, poza wszelkim rozumowym ujęciem, także poza językiem. Wszystko, co widzę, w mej religijnej relacji, to ja sam i pewien wektor skierowany na Zewnątrz, bo nie tylko na zewnątrz mnie, ale na zewnątrz świata, rozumu, języka.
Derrida mówi o sobie, że jest człowiekiem nieustannie modlącym się. Jeśli znałbyś moje doświadczenie modlitwy – wyznaje – wiedziałbyś o mnie wszystko. Czy kpi sobie? Czy błaznuje? Czy może w poczuciu obcości tematu chwyta się ironii? Czego chce od modlitwy ten francuski Żyd z Algierii, który – wbrew pragnieniu swych rodziców – nie obrzezał swych synów? Modlę się stale – twierdzi uparcie. Czasem w jakiejś określonej porze dnia, a czasem w innych, nieprzewidzianych okolicznościach, jak na przykład teraz.
Jeśli modlitwa jest tym, co zostaje po dekonstrukcji religii, czym jest i jaki ma adres? To, że nie wiem, do kogo się modlę – odpowiada Derrida – jest częścią modlitwy, która jest autentyczna. Jeśli wiedziałbym, do kogo się modlę, to byłaby inna modlitwa. Nie, ja nie spodziewam się odpowiedzi. I dalej o tym, że jego modlitwa pozbawiona jest kalkulacji, wszelkich oczekiwań, a także nadziei. I myślę – przekonuje – że ta „beznadzieja” (hopelessness) jest częścią tego, czym powinna być modlitwa.
Nie, nie uznaję tego człowieka za nowego „doktora kościoła” w sprawach modlitwy. Zastanawia mnie tylko, co miał w tym temacie do powiedzenia ktoś, kto nie bał się zajrzeć na samo dno siebie. Interesuje mnie, co może o niej powiedzieć uczciwy agnostyk, czyli ten, kto być może najlepiej potrafi wyjąć całą tę naszą religijną modlitwę z ram teologicznego języka. Język ten wytarł się, wysłużył i usztywnił. Za dużo tu myślowych kolein i schematów, zbyt wiele założeń, a przede wszystkim nazbyt daleko od doświadczenia mego istnienia.
Słucham więc uważnie Derridy i zgadzam się, że modlitwa, której szukam, jako tego, co mnie zwiąże i ukierunkuje na zewnątrz mnie, świata i języka, musi być „beznadziejna”, czyli musi być pozbawiona nadziei na jakieś lepsze „jutro”. Zakorzeniona w moim „teraz”, ma – owszem – pewne wychylenie ku przyszłości, ale tylko w tej mierze, w jakiej samo „teraz” wychylone jest ku „potem”. Jeśli modlę się o coś na jutro, przymierzając się do tego, jak do lepszego siebie, opuszczam swoje „teraz”, opuszczam siebie i ewentualną relację, o której tu mowa. Moja jutrzejsza relacja nie istnieje.
Zgadzam się też, że wymagać od Boga odpowiedzi, to przywiązywać się do nadziei, która wyprowadza nas z „teraz”, to chcieć wiedzieć więcej, niż się wie. Przecież „Bóg” (wolę tu umieścić cudzysłów, nie z powodu utraty wiary, ale przez lęk przed teologicznym schematem) jest cały już „teraz” i nie stanie się większy, lepszy, doskonalszy przez to, że odpowie.
Moja religia i moja modlitwa, jeśli mają istnieć, muszą być relacją. Chodzić musi o więź mego „jestem”, które idzie naprzód, zawsze szybciej ode mnie, wymykając się temu, co zdołam uchwycić. W tym sensie nieustannie wychodzi z siebie (ze mnie). Nieustannie się przekracza. Wychodzi więc na to, iż nie tylko Bóg, ale także moje istnienie jest wobec mnie transcendentne. Istnienie bowiem – jak zauważa Jean-Luc Nancy – jest wydobywaniem się „z” (ex-istere). Ono wychodzi „z” i idzie – jak ufam – „ku”. Oto właśnie dwa człony modlitewnej relacji: jeden to „ja” a drugi to też „ja”, jakim będę za czas jakiś. „Już ja” i „jeszcze nie ja”. I jeśli Bóg, to Ten, który przychodzi właśnie tędy.
To kroczenie istnienia w istocie rzeczy nie jest czasowe. Czas jest tu jedynie – jak chce klasyczna definicja – miarą ruchu. Jest więc czymś wtórnym, nieistotnym. Ruch dokonuje się wszerz. „Jestem” się rozrasta, choć – patrząc na ten proces przez zmysły, jakby do wewnątrz – wygląda jakby się kurczyło i zmniejszało. Być może – co często sugeruje Jezus – taka jest właśnie perspektywa obumierającego ziarna, niewidzącego bogactwa życia, które z niego się rodzi.
Moja religia, jeśli ma przetrwać, może być jedynie uchwyceniem się tegoż „jestem”, a moja modlitwa utożsamianiem się z nim. Samo „jestem” ma w sobie ukierunkowanie. Samo wyprowadza mnie z siebie ku jakiemuś „zewnątrz”. Samo jest zatem relacją, więzią, odniesieniem. Jest relacją, która nieustannie się staje. Mogę „czuć” ten ruch. „Jestem” wychodzi ku większemu „jestem”, początkowo transcendentnemu, a w efekcie immanentnemu. Bo przecież na końcu tego wyjścia z siebie staję się „jestem”, do którego idę. Ten ruch jest więc ze mnie i we mnie. Niesie mnie. Jest moim życiem. Nie muszę go w sobie wywoływać. To być może dlatego, nie mając z nim kontaktu, nie umiem się modlić i nie wiem, co robi się modląc.
Jeśli to prawda, religia nabudowana jest na czymś rzeczywistym. Nie jest fortelem adaptacyjnym ewolucji, który dziś przestał być nam już potrzebny. Religia, ta zdekonstruowana, która jest modlitwą, stanowi mniej lub bardziej niezdarny opis zasady mego istnienia. Istniejąc, a także przeżywając to istnienie, czyli modląc się, idę jak Abraham do ziemi obiecanej lub jak Jezus do królestwa Ojca. Idę do wewnątrz siebie, do najprawdziwszego „jestem” we mnie. Bo przecież zanim Abraham stał się, ja jestem.
28 kwietnia 2011