Syn

Co skłoniło mnie, że zacząłem mówić do Niego? Może właśnie to, iż czułem się słyszany. Byłem dzieckiem, a dzieciom takie rzeczy przychodzą łatwo. Potem, gdy osiągnąłem swe lata, miałem już nawyk mówienia do Niego, na ogół według schematu, według wyuczonych i zawsze tych samych słów. A jednak było w tym jakaś szczątkowa rozmowa mojego „ja” i z jakimś prawdziwym „Ty”.

Umiem więc rozmawiać z Nim, to znaczy mam wiarę, która różni się od niewiary tym, że mówiąc „Ojcze” czuję, że moje słowa odlatują gdzieś daleko w bezkresną przestrzeń, że nie wracają do mnie niczym echo. Gdybym nie wierzył, miałbym poczucie, że przestrzeń wokół mnie jest zamknięta, a mój głos odbija się od niewidzialnych ścian. Niechybnie czułbym się żałosny, tak jak żałosny wydaje się ktoś, kto wymyśla sobie adresata rozmowy, którą prowadzi w istocie z samym sobą.

Cały zwrócony jestem ku Niemu, jak małe, nieporadne dziecko. Zbyt małe, aby czuć się posłane w Jego imieniu do kogokolwiek. Uczę innych raczej, jak stanąć samotnie wobec Jego Milczenia. I choć zostałem kapłanem, to nim nie jestem. Bo żaden ze mnie pośrednik… Ja ludziom pokazuję raczej, jak zwracać się do Boga z pominięciem wszystkich pobożnych instancji: kapłanów, orędowników, świętych…

Chciałbym nie raz, jak Wittgenstein, wykrzyknąć do kogoś: Wierz więc ! To nie robi żadnej krzywdy. Bo czuję, że taka modlitwa jest czymś dobrym, choćby była bez znanego adresu, choćby była – jak w przypadku Derridy – rozmową z wyobrażeniem Boga jako dziadka, surowego i sprawiedliwego, a czasem jako matki, która myśli o mnie, że jestem niewinny i jest gotowa mi wybaczyć. Taka dziecięca modlitwa jest bowiem miejscem, gdzie on, modlący się agnostyk, porzuca wszelką kalkulacje, robi coś dobrego dla siebie i dla innych, których kocha… Jest rodzajem terapii, gdzie człowiek próbuje zaakceptować coś w sobie i staje się mniej narcystyczny.

Dla mnie modlitwa jednak jest przede wszystkim wyjściem poza siebie i poza świat ten tu oto. Jest wyjściem przedziwnym, bo nie poprzez słowa. Nie jestem prorokiem, a nie być nim to jakby nic nie mówić. To powtarzać po innych, większych od siebie. To nazywać Go w ramach swej wiary w rzeczy, które zostały już wcześniej nazwane. Albo rozprawiać o Nim jak gadatliwi poganie, którzy myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani. Nie będąc więc Jego głosem, cóż mogę uczynić? Co mogę powiedzieć o Nim, by uniknąć pustosłowia, mnożenia truizmów, ustanawiania co rusz to nowej idolatrii?

Powtarzam wkoło po innych. Nie otrzymałem żadnego słowa i nie mam do przekazania żadnego przesłania. A jednak moje usta mówią z obfitości serca. Przychodzę na końcu i głoszę wypełnienie się wszystkiego. Ja syn Ojca mówię: To koniec! Bo wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś Bóg… przez proroków, a w tych ostatecznych dniach przemówił przez Syna.

Tak, jestem synem, i mam ojca, Witolda. To mój jedyny ojciec, którego widziałem. Umiem odtworzyć jego rysy. Czuję jego dotyk i widzę twarz oczyma wyobraźni. Jego postać zapisana jest na trwałe w moich genach. Chowam w pamięci opowieści o czasach, gdy istniał beze mnie. Pamiętam jakieś listy, albumy… Ileż istnienia beze mnie! Ileż życia, bólu, miłości, śmierci, szczęścia, spełnienia, niespełnienia…

Jestem człowiekiem, synem człowieka. Czy jestem synem Jestem? Czyj ślad noszę w sobie istniejąc? Poznaję historie Jestem. Oglądam obrazy. Czytam listy i pamiętniki. Niechybnie pochodzę od istnienia wcześniejszego i większego ode mnie. Moje „jestem” zostało zrodzone. Także „jestem” mojego ojca. Istniejemy razem. Jako synowie. Ojciec i ja. Mali chłopcy, szukający prawdy swego pochodzenia. Żyjemy w demokracji, bez władzy nad sobą – ja i mój ojciec. Jak powie Nancy – wszyscy w tej samej nieobecności „ojca”.

Nie jestem ojcem, bo… jestem synem. Jestem na obraz Syna, nie Ojca. Nie znam Ojca. Znam Syna w sobie. Tylko jego. I znam jeszcze jego pytanie o Ojca. Cały mój celibat płynie stąd właśnie. Ja, ostatni w długim ciągu synów, nie chcę być ojcem. I nie rozumiem tego. Jakbym obawiał się, że swoim ojcostwem zakryję Boga. Przed moim synem. I przed sobą. Zostałaby mi (nam) do Niego długa droga, nieprosta, nieoczywista, pełna aluzji, porównań i niezgrabnych metafor.

Jestem synem królestwa, czyli καλὸν σπέρμα – dobrym nasieniem Ojca złożonym w łonie ziemi. Rosnę, by się urodzić, by wyjść z łona matki i poznać tego, który mnie począł. Nie ma go tutaj. Jest transcendentny wobec mater, materii, ciała matki, które oglądam od wewnątrz. Mieszkam w nim. Jestem tu dzieckiem. Jeszcze się nie ujawniło, kim będę. Mówią, że gdy zobaczę Ojca twarzą w twarz, gdy spojrzę mu w oczy, zobaczę siebie.

Tymczasem trzymam się kruchego „jestem” osadzonego w istnieniu świata. Mały, niezaradny, ledwo czuję cokolwiek. Z wolna odkrywam w sobie kolejne zmysły. Mam już uszy do słuchania, i oczy do patrzenia. Właśnie zaczęło bić moje własne, oddzielne serce. Dojrzewam. Lecz czym jest moja dojrzałość? A raczej czym będzie? Wiem, że stanę się dojrzały, jak dojrzały jest mój Ojciec. Pielęgnuję w sobie te dziecięce marzenia, tak jakbym trzymał w dłoni bilet wstępu do królestwa. Czyż nie do takich należy?

11 czerwca 2011