Wcielenie

Nie mamy kłopotu z Bogiem większego niż ten, który mamy z samymi sobą. Nie znamy siebie, nie widzimy, nie dotykamy. Każdy obraz nas samych, każda fotografia, odbicie lustrzane, ale i też każde intelektualne ujęcie są znakami zaledwie, które wskazują na nas, lecz nami nie są. Kiedy mówimy czy myślimy o sobie, nie mówimy już (nie myślimy) o sobie. Nasze „ja przedmiotowe” inne jest niż „ja podmiotowe”.

A jeśli również Bóg bardziej jest po stronie tego, co jest podmiotem naszego mówienia (myślenia), niż po stronie tego, co jest jego przedmiotem? Czyż nie ma racji Augustyn, gdy postrzega Boga jako interior intimo meo? Skoro najbardziej adekwatnym obrazem Boga jest człowiek, to dla mnie samego nie jest to chyba jakikolwiek człowiek, człowiek w ogóle, jakaś natura ludzka, ale człowiek konkretny, najbardziej konkretny i najbliższy mi zarazem, czyli ja sam.

Przecież prawda o wcieleniu Boga w człowieka jest czymś, co musiało się w końcu wydarzyć w tej przedziwnej religii, w której zakazano wszelkich Bożych obrazów i przedstawień. Przecież skoro nie było wokół żadnego innego stworzenia uczynionego na Boże podobieństwo, niemożliwe było dla wierzącego człowieka, lękającego się idolatrii, odnalezienie obrazu Boga gdzie indziej niż w samym sobie. Tak to właśnie w ramach przekazywanej przez pokolenia żydowskiej tradycji musiał się w końcu wydarzyć ktoś, kto znalazł tę jedyną otwartą drogę do Niewyrażalnego, drogę przez siebie.

Kontakt z tym, co transcendentne, nie może dokonać się inaczej, jak przez znalezienie siebie samego. Nie tylko dlatego, że to ja, prawdziwy, wyjść muszę z siebie ku Nieznanemu. Również z innego powodu. Wydaje się bowiem, że wyjście jest w miejscu zupełnie dla mnie niewidocznym, bo nazbyt bliskim mnie samego, bo wręcz tożsamym ze mną. Człowiek – mówił Wittgenstein – jest uwięziony w pewnym pomieszczeniu, którego drzwi nie są wcale zamknięte na klucz, ale jedynie otwierają się do wewnątrz; tymczasem człowiekowi nie przychodzi taka myśl do głowy, aby je pociągnąć ku sobie, zamiast je pchać od siebie.

Aby wyjść z takiego pomieszczenia trzeba nie tylko odkryć, w jaki sposób otwierają się drzwi, trzeba je jeszcze otworzyć, kurcząc się w sobie, cofając się, wciągając brzuch. Może być więc tak, iż prawdziwa Transcendencja nie ukrywa się w zaświatach, ale w pustej przestrzeni, którą wytwarzamy wówczas, gdy ograniczamy siebie, czyniąc w ten sposób wolne miejsce, otwarte na spotkanie kogoś, kto być może jedynie w ten sposób pozwala się zaprosić do nas.

Jeśli wierzyć Janowi od Krzyża, to Bóg przychodzi poprzez doświadczenia wielkiego nada, czyli niczego. Owo nic powstaje w nas po oczyszczeniu (opróżnieniu) uczuć, rozumu, woli i pamięci. Bóg, zanim trwale rozgości się w człowieku, tworzy w nim przestrzeń dla siebie. Ten, który nie jest mną, może przyjść do mnie jedynie w miejscu, gdzie nie ma mnie. Ten, który nie jest z tego świata, może przyjść tam, gdzie świat we mnie zostanie usunięty. Bo „nie być z tego świata” nie oznacza bycia gdzieś poza światem, jakby w jakimś innym świecie niż ten dany mi tutaj. Oznacza raczej bycie niczym, jeśli „coś” z konieczności musi mieć w naszym wyobrażeniu, czy pojęciu, kształt z tego świata pochodzący.

Takie nic to jakby radykalne nie-to, chciałoby się rzec – nic z tego. W tym sensie owe doświadczenie nada nigdy w swej istocie nie jest doświadczeniem nicości. Jest raczej doświadczeniem czegoś absolutnie innego, czego nie sposób sobie wyobrazić, ani nie sposób pojąć. Dlatego też ta pusta przestrzeń, które tworzy się w nas przez wciągnięcie brzucha, nigdy nie jest tak naprawdę pusta. Wypełniona jest raczej tym, co mnie dopełnia, co jest, kiedy mnie nie ma. Bo przecież o to dokładnie chodzi, aby doświadczyć tego, co było, kiedy nie było mnie, i co w tym sensie jest tym, co nie jest moim „jestem”. I chodzi też o to, aby wycofać się, odejść, oddać życie, obumrzeć i w ten sposób rozstać się z własnym „jestem”, odsłaniając wreszcie źródło swego istnienia, źródło zasłonięte dotąd przez moje bycie.

Czyż śmierć nie jest takim radykalnym oddaniem miejsca owemu nada, nie-temu, niczemu z tego? Czyż to nie właśnie w śmierci ostatecznie i nieodwołalnie odkrywa się we mnie to, co jest, gdy ja być przestaję? I czyż nie taki jest najgłębszy sens Jezusowego dictum: Kto chce zachować życie, straci je, a kto zgodzić się je stracić, ten je zachowa….?

18 październik 2011