Życie

Jak wierzyć mam w zmartwychwstanie inaczej niż pragnąć życia? Pragnąć tego „jestem”, którym jestem, umiłować je z całego serca, a potem zgodzić się na utratę wszystkiego tego, co tym „jestem” nie jest i co je sobą zasłania. Czy to już wiara…? Czy raczej jeszcze nie…? Nic nie wiem o tym, co stanie się później, choćby za kilka chwil, czy jutro. Skąd mógłbym wiedzieć, co wydarzy się, gdy umrę? Nie żałuję, że nie wiem. Nie potrzebuję na ten temat żadnej hipotezy. Bo czy hipotezy są wiarą? Czy, abym mógł powiedzieć o sobie, że wierzę, wystarczy, że je zaksjomatyzuję lub choćby uprawdopodobnię mocą swego wyboru? Nie, nie mógłbym tak powiedzieć o sobie. Nie dzisiaj. Już nie.

Nie zostałem z niczym. Mam pewne pojęcie o wierze, o tym, czym być może. Gdy podążałem za Jezusem drogami Galilei, wierzyłem.

Wierzyłem przede wszystkim jemu. Wierzyłem w to coś, co w nim było. Wierzyłem w jego wiarę. On też przede wszystkim wierzył komuś. No bo w co on wierzył? W nic. Wierzył Ojcu. A ja wierzyłem jemu. Gdy pytał, czy mam wiarę, jak ziarnko gorczycy, wiedziałem, że nie mam. Bo ziarno gorczycy wierzy słońcu, dlatego rośnie, pnąc się w górę. I choć jest bardzo małe, dzięki słońcu staje się wielkie. Gdyby chciało zachować życie, zostałoby w ziemi, a że zgodziło się obumrzeć, czyli wyjść z siebie ku temu, co na zewnątrz, urosło i wypuściło wielkie gałęzie, tak, iż ptaki powietrzne…

Gdy więc chodziłem z Jezusem, wierzyłem. Ale od czasu, gdy Paweł tak tę wiarę urzeczowił, mam z nią duży kłopot. Bo teraz mam wierzyć, że Jezus zmartwychwstał. Ale komu mam wierzyć? Jezusowi? Że zmartwychwstał? Może Pawłowi mam wierzyć? A Paweł komu wierzył, zanim uwierzył Jezusowi pod Damaszkiem? Nikomu. Walczył ze zgubnym zabobonem, z naiwną wiarą w czyjeś zmartwychwstanie.

Nie mogę żyć tym, że zmartwychwstanę. Mam zbyt dużo spraw tu i teraz. Nie troszczę się o potem. Jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dość ma dzień swej biedy… Trudne to, owszem. Musi umrzeć we mnie tysiące lęków i zatroskań. I nawet nie wiem, czy da się żyć dniem dzisiejszym radykalnie. Nigdy dotąd tak nie było. Nigdy tak nie umiałem. Trzymałem życie w swym rękach, a kiedy uciekało, goniłem za nim, by je znowu chwycić. Teraz puszczam je, oddając je jemu samemu…

Nie umiem wierzyć w czyjeś (nawet swoje) zmartwychwstanie, umiem pragnąć życia. Mimo zmarszczek na ciele, wyraźnych oznak nieuchronnej śmierci, patrzę na życie we mnie i wierzę mu. Bo ten wewnętrzny ruch „dalej” jest czymś, czego nie mogę przyjąć w sobie bez wiary. Muszę mu wierzyć, by rosnąć. Jestem tu rzeczywiście jak roślina, która wznosi się ku słońcu bez wiedzy o nim, bez możliwości zobaczenia. Wznosi się, bo ufa. Ufa, bo się wznosi. Tak rosną razem dwaj przyjaciele: roślina i wiara, ciał i duch.

To wszystko jest proste tylko do czasu… W końcu bowiem nadchodzi moment, kiedy rosnąć nie znaczy już wznosić się ku słońcu, ale ulec mu, spalić się w nim, zwiędnąć, obumrzeć. Jest to chwila, gdy wiara traci z oczu swój przedmiot, gdy rozchodzą się drogi przyjaciół; chwila, w której jeden z nich zaczyna umierać, drugi zaś rośnie dalej, samotnie… To także moment, gdy wiara dostrzega, że zawsze chodziło o nią i tylko o nią, że wewnętrzny ruch, któremu towarzyszyła, był tak naprawdę jej ruchem. Starzeję się. Zbliżając się więc do śmierci, coraz mniej mam do stracenia. Zmienia mnie to na poważnie. Jestem w miejscu drogi, w którym muszę ufać… A i samo ufanie jest jakość prostsze.

Bo życie, którego tak pragnę, jest życiem mojej wiary, życiem mojego zaufania. I taki sam jest tu wzrost. Nie wiem, czy na tej drodze jest miejsce na zmartwychwstanie. Raczej na ciągłość życia. Jest tu natomiast chwila kluczowa, nagły zwrot akcji, radykalne odwrócenie porządku. Pierwszy staje się ostatnim, a ostatni pierwszym… Ten, który trzyma się życia, umiera, a ten, kto godzi się na śmierć, żyje dalej. Dokąd teraz? Do słońca. Do innego słońca, którego jeszcze bardziej nie widać.

2 marca 2011